Profesor Edward Włodarczyk. Perspektywa bardzo osobista

Nieczęsto zdarza się, że informacja, którą ktoś przekazuje w parę chwil wywołuje silny, wręcz somatyczny ból. Tak było 7 kwietnia tego roku, gdy dowiedziałem się o zakończeniu ziemskiej wędrówki Profesora Edwarda Włodarczyka. Pojawiło się poczucie straty, ale też i zakończenia odrobiny własnego życia, którego przecież był on częścią. 

Przez pierwsze lata znajomości spotykaliśmy się sporadycznie, na korytarzach Instytutu. Do dziś mam wyrzuty sumienia za nieoddanie do druku artykułu, o który nagabywał mnie wielokrotnie. Aż nagle, w 2005 roku, dostałem zaproszenie na rozmowę, która zmieniła dużą część mojego życia. Ni stąd, ni zowąd usłyszałem, że Profesor chciałby, bym został jego najbliższym współpracownikiem w kierowaniu Instytutem. Z jednej strony było to wielkie zaskoczenie i raczej niechęć dla tego pomysłu. Habilitację miałem w zasadzie skończoną i swoje plany wiązałem z kolejnymi wyzwaniami naukowymi. Ale dopiero po latach zdałem sobie sprawę, że zgodziłem się został Jego zastępcą nie dla Instytutu, nie dla siebie, a dla Niego. Dla człowieka, za którym snuł się jakiś magiczny nimb prawości, poświęcenia, ledwie wyczuwalnego, ale jednocześnie wyraźnego entuzjazmu dla ludzi, dla spraw, dla przyszłości. Dzisiaj wiem, że na mojej decyzji zaważyło to, że po prostu chciało się z Nim być. 

A później było tylko lepiej, ciekawiej, często serdeczniej. Nawet, jeśli trudniej, to z przekonaniem, że „damy radę”. I kolejne trzy lata to taki radosny czas, kiedy wydawało się, że wszystko musi się udać. I żaden mój pomysł nie okazywał się niedorzeczny, ryzykowny czy nietrafiony. Trochę jak w tym dylemacie – co byś zrobił, gdybyś wiedział, że musi ci się udać. Bo szef zawsze gwarantował całkowitą i bezgraniczną lojalność i pełne, możliwe wsparcie. To poczucie bezpieczeństwa było bezcenne. Można było sobie pozwolić na błędy, chwile słabości czy niewiedzy. Szef pomógł. Przed oczami mam obraz rozmowy, którą przez parę minut prowadziliśmy na korytarzu Instytutu. Czekałem na recenzje habilitacji. W strachu, bo niedawno kilku naszych znajomych poległo. Zapytałem więc, czy mam przygotować plan B, czy pisać nową książkę. I w zasadzie jedno stwierdzenie: „możesz być spokojny” dało mi pewność, że będzie dobrze. Zacząłem czekać na finał z niecierpliwością, a nie lękiem. I miał rację. Jak zwykle zresztą.

A później wiele rozmów, w których wszystko wydawało się takie proste. Gdy byliśmy we Wrocławiu na zjeździe dyrektorów powiedział mi, że nie mam wyjścia, że powinienem po nim przejąć Instytut. Byłem najmłodszym doktorem habilitowanych, ledwie parę miesięcy po awansie. Nie chciałem tego, nawet prosiłem o zwolnienie z funkcji zastępcy dyrektora. Ale znów przekonanie, że tak trzeba, że dam radę stworzyło przekonanie, że JEMU się nie odmawia.

I tak już było dalej. Ale chyba nie tylko u mnie. Bo gdy zarekomendował mnie na dyrektora Instytutu nikt nawet nie wstrzymał się od głosu. Dziś wiem, że po społu było to poparcie dla mnie, ale i zaufanie, że Profesor wie, co robi.

W 2008 roku przestał być dyrektorem Instytutu. Został prorektorem. Ale ja miałem ten komfort, że zawsze był „do dyspozycji”, kiedy trzeba było przełamywać biurokratyczne bariery. Przy otwieraniu nowych kierunków, przy zatrudnianiu nowych osób, przy budowie archeologii. Zawsze był to Jego Instytut, mimo że unikał bezpośredniego ingerowania w jego życie. Ale mi towarzyszyła myśl, że przekazał mi go „pod opiekę”, „na przechowanie” i nie wolno tego zniszczyć.

Po latach też widać, że patrzył daleko do przodu. Gdzieś w 2009 lub 2010 roku zadeklarował, że zorganizujemy w Szczecinie zjazd historyków. Chyba wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie rektorem. Miał być motorem całego przedsięwzięcia. Ale jeszcze przez objęciem najwyższego urzędu w uczelni znów mi powiedział, że nie mam wyjścia, że cały ciężar spadnie na mnie. I znowu uwierzyłem Mu, że tak trzeba, że dam radę, że pomoże. A Jego słowo znaczyło więcej niż urząd, który pełnił.

Z czasem był coraz dalej, coraz większą przestrzeń pozostawiał dla innych. I nie podobało mi się to. Ale nie dlatego, że był niezbędny. Raczej dlatego, że był potrzebny. Bo po prostu dobrze się z nim czuło. Wszystko jedno, czy w rektorskim gabinecie, czy w drodze na konferencję, czy na bardzo prywatnych spotkaniach. Na zawsze w pamięci pozostaną obrazy dumy ze stylu, w jakim wygrywał wybory rektorskie, jak pełnił swój urząd, jak w Polsce i w Niemczech czuło się respekt i szacunek dla Rektora. 

Ale najsilniej w pamięci wyryły się momenty bardzo osobiste. Szczególnie dwa. Gdy jeszcze w pierwszej Jego kadencji, chyba w lutym, spotkaliśmy się przed Zamkiem Książąt Pomorskich i ten silny mężczyzna ze łzami w oczach opowiadał o swoim strachu o córkę i jej dziecko, kiedy pojawiły się komplikacje przy jego narodzinach. Towarzyszenie mu w tych dniach, w każdej odsłonie dramatu, a później chwilach szczęścia, gdy wyszło słońce i następnych miesiącach i latach z życia wnuka stanowiło niezwykły przywilej i objaw zaufania. 

I mówiące więcej niż tysiące słów częste sposoby kończenia naszych spotkań: „muszę już lecieć, bo czeka na mnie żona”. Nie spotkałem nikogo, w czyich banalnych wydawałoby się słowach i gestach zmieściłoby się więcej szacunku i miłości. 

I taki obraz godnego, prawego i silnego człowieka zostanie zapewne w mojej w pamięci na zawsze.  Tylko tak żal, że ciąg dalszy nastąpi po drugiej stronie tęczy. 

Adam Makowski