Wspólna droga 

6 czerwca 2002 roku pracownicy Instytutu Historii, jednomyślną decyzją wyrażoną w tajnym głosowaniu, wybrali nowym dyrektorem prof. dr. hab. Edwarda Włodarczyka. Obdarzyli funkcją zaszczytną, absorbującą, trudniejszą w wykonaniu od innych stanowisk uniwersyteckich. Kierowanie zespołem złożonym z kolegów i uczniów wymaga specyficznych umiejętności. Potrzebny jest autorytet naukowy, wizje rozwojowe instytutu, zdolności organizacyjne, ale przede wszystkim umiejętność przekonywania indywidualistów naukowych do wymogów wspólnego działania. Prof. Włodarczyk świetnie nadawał się do tej roli, posiadł wszystkie wymienione tutaj cechy, także inne ważne, jak obycie towarzyskie, elegancję, ciepły uśmiech, którym potrafił rozładować napięcia.

Warto przypomnieć drogę, która prowadziła prof. Włodarczyka do szefostwa w Instytucie Historii US. W 2002 roku kończyły kadencję wszystkie władze wybieralne uczelni. Od lutego zaczęły się przymiarki związane z obsadą stanowisk. Edward Włodarczyk był „do wzięcia”, kończył bowiem drugą kadencję dziekańską. Kierując ogromnym Wydziałem Humanistycznym pokazał, jak można tworzyć warunki dla właściwego rozwoju naukowego. Pamiętam doskonale rozmowę, którą gdzieś na przełomie lutego i marca przeprowadziłem z Edwardem. Poinformował mnie wówczas, że po zakończonej kadencji zamierza wystąpić z wnioskiem o urlop naukowy. Tym razem dzieliła nas rozbieżność interesów. Uważałem bowiem, że moje kierowanie instytutem dobiegło końca. Zrealizowałem plany, które nakreśliłem w 1997 roku, kiedy przejmowałem dyrektorstwo po śmierci prof. Marka Baumgarta. Instytut otrzymał nowe, dobrze wyposażone, obszerne pomieszczenia na Krakowskiej, zainicjowana została nowa forma kształcenia w postaci studiów wieczorowych, odbudowane zostały studia podyplomowe, właściwie przebiegał rozwój naukowy. Na tym wyczerpałem swoje możliwości, zabrakło nowych pomysłów na dalszy dynamiczny rozwój instytutu. Naturalnym sukcesorem w sztafecie pokoleń był prof. Włodarczyk, z którego pomysłów i rad korzystałem w końcowym etapie kadencji. Przedstawiłem Edwardowi swoje racje, przekonywałem do odłożenia urlopu naukowego na pewien czas i czekałem na decyzję. Z ulgą odetchnąłem, kiedy po niezbędnych konsultacjach z władzą domową, przyjął moją propozycję. Postawił jedynie warunek, abym to ja zarekomendował jego kandydaturę na zebraniu wyborczym.

Pamiętam dobrze słoneczny dzień 6 czerwca, salę posiedzeń Rady Instytutu, nawet miejsce, na którym siedziałem i po części wypowiedziane wówczas słowa. Mówiłem o konieczności rotacji, która gwarantuje właściwy rozwój, przywołałem przysłowiową sztafetę pokoleń, szczególnie zrozumiałą w środowisku historycznym. Krótko wskazałem na osiągnięcia prof. Włodarczyka, jako dziekana i naukowca. Dyskusji właściwie nie było, wszyscy znali i potrafili pozytywnie ocenić nowego szefa, czemu zresztą dali wyraz jednomyślnym głosowaniem. Przewodzenie instytutowi stanowiło jeden z elementów w służbie Uniwersytetowi Szczecińskiemu. W 2008 roku miałem też zaszczyt uczestniczyć w rozmowach, które skutkowały wyborem Profesora na stanowisko prorektora, a w 2012 na rektora US.

Wspomnieniu dałem tytuł zapożyczony od Kajetana Dzierżykraja-Morawskiego. Wspólna droga prowadziła nas obu z chłopskiej rodziny, poprzez odległą od miejsca zamieszkania szkołę średnią i doprowadziła na macierzysty Uniwersytet Adama Mickiewicza, który promował nas na kolejne stopnie i pozwalał sięgnąć po tytuły naukowe. Tyle jedynie, że wieś Edwarda była uprzywilejowana, gospodarstwo rodzinne, płożone na pięknej Ziemi Strzeleckiej, miało ten atut, że było jednym z bodaj czterech gospodarstw chłopskich, otoczonych majątkami pegeerowskimi. Tylko stare pokolenie wie, jakie z tym wiązały się profity. W moich stronach rodzinnych, położonych w centralnej Polsce, takim szczęśliwcom zazdroszczono, PGR-y na Ziemi Łaskiej należały do rzadkości. Łączyło nas wiele, aby wspomnieć sprawę urlopu naukowego, z którego dobrodziejstw obydwaj nigdy nie skorzystaliśmy. Zbliżeniu służyły wspólne, rodzinne, odległe podróże. Pozostał po nich żal, że Edward, tym razem samotnie, wybrał się w podróż ostatnią, bez możliwości powrotu, w podróż do Wieczności. Tam na nas wszystkich czeka i tam, mam nadzieję, nastąpi nowy etap wspólnej drogi. 

Janusz Faryś